To były najlepsze wakacje świata! Tak, były cudowne, choć się na to nie zapowiadało. Ot, kolejne wakacje, męczące fale tropikalnych upałów, przewalające się nad North Brinth w stanie Minnesota i… kolejna, słabo płatna letnia praca. A jednak, pozory mylą. Na szczęście! W innym wypadku, chyba kopnęłabym w kalendarz. Żegnaj, Saro!
Wszystko zaczęło się w pewien gorący, leniwy dzień, śmierdzący mieszanką stopionego asfaltu i kałuży lodów truskawkowych, skwierczących na przejściu dla pieszych…
- Muszę coś znaleźć! – żołądkowałam się, sadząc olbrzymie kroki na jednej z głównych ulic North Brinth, w którym mieszkałam od dziecka.- Potrzebuję kasy!
- Sara, wyluzuj. Masz całą ulicę kafejek, pubów, restauracji i knajp. Możesz wybierać!- wysapała Lena, prawie za mną biegnąc.
Od ponad trzech godzin, ja i Lena, moja najlepsza przyjaciółka od śmierdzącego pampersa, czyli od zawsze, chodziłyśmy po gumowym, lejącym się asfalcie miasta, szukając mi wakacyjnego płatnego zajęcia. Tak, mi, bo Lena nie miała najmniejszej ochoty pracować, wcześniej niż będzie musiała. A jak sama mówiła, na razie nie będzie takiej potrzeby, bo rodzice nie planują wywalać jej z domu na zbity pysk. No cóż, różni są ludzie, prawda?
Żar lał się z nieba, a powietrze drgało przed moimi oczami, jakbym była na pustyni lub na klasowym ognisku. Jedną rękę przyłożyłam sobie do oczu, żeby coś widzieć, a drugą wciąż zaciskałam na mojej niebieskiej, poprzecieranej na rogach teczce z dokumentami do zatrudnienia. Druk ten sam, co zawsze, tylko ostatnio dopisałam miejsce gdzie pracowałam rok temu i że właśnie przebrnęłam przez drugą klasę liceum, choć bez promocji.
- Masz rację. Idziemy!- zakomenderowałam z zaciętą miną. Byłam chyba najbardziej upartą osobą w całej Minnesocie. I w tym momencie chyba najbardziej spoconą. Nienawidziłam upałów!
Kafejka za kafejką, pub za pubem... wciąż odchodziłam bez zatrudnienia i z coraz bardziej zgarbionymi ramionami. Po kolejnych kwadransach i dwóch porcjach tanich lodów śmietankowych, opadłyśmy bez życia na krawężnik, przy postoju taksówek. Ich nagrzane blachy buchały gorącem na nasze czerwone twarze, ale nie miałyśmy siły nawet wstać i przesunąć się w chłodniejsze miejsce.
-Nie chcę wracać do zrywania owoców!- zaskomlałam w ramię przyjaciółki.- Co jest ze mną nie tak?- spytałam beznadziejnym głosem.
- Nie mam pojęcia.-powiedziała szczerze Lena, patrząc na burzę moich niechlujnie poskręcanych, zniszczonych włosów, pomalowanych na ciemnoczerwono najtańszą farbą, kupioną w kiosku za rogiem, na moje powycieracie czarne martensy, z drugiej ręki z popękanym, matowym przodem, na krótkie, wystrzępione i połatane ogrodniczki oraz dużo za dużą wełnianą, ale przewiewną koszulę „ drwali kanadyjskich” w czarno-czerwoną kratkę.– Nie wiem, co im w tobie nie pasuje. Jesteś całkiem okay!
- Dzięki, Le. – uśmiechnęłam się do niej blado. – To co, wracamy do domu?- Lena kiwnęła głową, wstając i otrzepując jasne szorty.
Ruszyłyśmy w powrotną drogę, mijając miejsca, gdzie mnie nie chciano. Szłyśmy wolno, zmęczone całodziennymi poszukiwaniami, nic do siebie nie mówiąc. Nie wiem jak mojej przyjaciółce, ale po tych lodach strasznie chciało mi się pić. Podniosłam na chwilę głowę, żeby rozejrzeć się na przejściu dla pieszych i nagle to zobaczyłam…
Mały, odrapany szyld, skrzypiący cichutko nad naszymi głowami Zdrapane, wyblakłe, proste litery układały się w nazwę knajpki. Przybrudzony żółty napis „Señorita” sprawił, że serce zabiło mi mocniej. Pociągnęłam za sobą Lenę i przebiegłam na drugą stronę ulicy, ku wąskim, niepozornym zielonym drzwiom, wciśniętym pomiędzy podrzędny salon fryzjerki, a sklep z narzędziami. Nic dziwnego, że wcześniej nie zauważyłam tego miejsca. Łatwo było je przeoczyć.
Weszłam po kamiennych schodkach ku klamce. Po drodze przeszłam po, wyglądającej na starą, wycieraczce na buty z napisem „Witamy”. Jak w domu-pomyślałam, wchodząc do środka. Owiał mnie przyjemny chłód. Wzięłam głęboki wdech. Poczułam mocną woń ostrych przypraw i papryki chili. Zapach połaskotał mnie w gardle. Zrobiłam parę kroków w głąb lokalu. Usłyszałam, jak zamykają się drzwi za Leną, która wciąż ściskała mnie za rękę, jakby bała się, że coś ją tu zje. Gdy ucichły odgłosy ulicy, pozostawione za grubą szybą, usłyszałam melodię, która sprawiła, że się uśmiechnęłam. Sama nie wiedziałam, dlaczego tak zareagowałam na tradycyjną muzykę meksykańską, która wydobywała się z głośników, ustawionych w rogach knajpki. Macho śpiewali i „piszczeli”, a ja rozejrzałam się po pomieszczeniu.
Było niewielkie. Na sali było może z pięć, czy sześć czteroosobowych stolików i jedna narożna sofa, obita czerwoną skórą. Wszystko tu było kolorowe i wręcz kiczowate, jak przystało na Meksyk. Widziałam mnóstwo kwiatków, frędzelków, wstążek i falbanek. Nie było tu wielkiego tłoku, ale i tak chwilę zajęło mi odszukanie kontuaru i siedzącego za nim człowieka, który mnie interesował.
Prawdę mówiąc, gdy na niego spojrzałam, nie byłam pewna, czy na pewno chcę do niego podchodzić i wyciągać swoje papiery. Facet wyglądał, jak ogromny, skórzasty, łysy sęp, który właśnie obserwuje swoją przyszłą ofiarę, której najpierw pozwoli spokojnie zdechnąć. Przełknęłam ślinę i z lekkim, przyjacielskim uśmiechem przełamałam swoje lęki, podchodząc do Sępa.
- Dzień dobry, panu.-odpowiedziałam jak najbardziej dziarskim i pewnym głosem.
- Co podać?- odpowiedział Sęp nieco zmęczonym głosem, o obcym brzmieniu.
- Eeeee, jak w sprawie pracy… -zaczęłam, obserwując reakcję faceta. Lena wciąż stała za mną. Wiedziałam, że marzy aby stąd wyjść. Moja przyjaciółka nie gustowała w takich klimatach. Zapewne czuła się jak osaczone zwierze. Facet tymczasem przekrzywił głowę, mrużąc oczy. Oceniał mnie. Pierwsze wrażenie, takie tam.
- Masz dokumenty?- spytał już głośniej.
Podałam mu teczkę. Popatrzyłam na jego dłonie. Miał zniszczoną słońcem skórę, plamki wątrobowe, długie, chude palce i zadbane paznokcie. Chwilę przeglądał. Jego oczy szybko biegały po tekście. Nagle facet prychną rozbawiony. Popatrzyłam na niego nieco urażona, bo jego rozbawienie dotyczyło mnie i mojej kartki.
- Niezłe masz to CV. Zaczyna się niewinnie. Malowanie płotu, koszenie trawnika, itp. Opieka nad dzieckiem, to już coś. Rozkręcałaś się. Później idzie roznoszenie ulotek, skręcanie długopisów…. Też można. Zbieranie owoców…. w Anglii. – facet popatrzył na mnie uważnie.- Kobieta pracująca, jak widzę?
Przytaknęłam.
- W porządku. Tak więc…- zaczął grobowym głosem, wyrównując moje dokumenty i wkładając je powrotem do teczki, jak wysoko postawiony urzędnik. Serce zabiło mi mocniej. Nie chciałam kolejnej odmowy. To by było nie fair...- Witaj w drużynie la ninfa moza! Z nieba nam spadłaś! Trochę świeżej krwi! Idę powiedzieć szefowej!- wykrzyknął facet, wymachując rekami, jak skrzydłami. Stanęłam jak wryta, gdy ten Sęp przeobraził się nagle w Papugę.
- Ale, to znaczy, że ja…?- zaczęłam niemrawo, otwierając szeroko oczy.
- Si, si! Jesteś przyjęta. Jutro punkt ósma zaczynasz pracę, tylko mi się nie spóźnij, bo oberwiesz!- powiedział wesoło Sęp. Wychylił się za kontuar i zarechotał: - Flavio Leonardo Pablo Quiñónez, do usług. – wyciągną swoją chudą rękę i potrząsną energicznie moją dłonią. Oszołomiona nagłym zwrotem akcji, jeszcze nie do końca wiedziałam gdzie jestem i dlaczego akurat tutaj, wśród muzyki meksykańskiej, a nie na krawężniku przy taksówkach.
- Sara. Sara Lake. Miło poznać.- odparłam machinalnie.
***
Przez cały wieczór miałam świetny humor. Nowa praca! Całkiem blisko domu! Nie Anglia! Nie gorąca ulica z ulotkami w ręku! Nie piszczący dzieciak! Wreszcie trafiło mi się coś takiego, co w końcu może dać satysfakcje i konkretną sumkę w kieszeni. Gdy powiedziałam o tym mamie, staruszka bardzo się ucieszyła. W sumie to cieszyła się z każdej mojej pracy. Nawet tej ze skręcaniem długopisów…
- Ty, młoda, a wiesz może, co będziesz tam robić?- spytał mój starszy brat Max, który już z nami nie mieszkał, ale bardzo często przychodził na domowe jedzenie. Właśnie pożerał kurczaka w panierce, wciąż ubrany w brudny strój mechanika samochodowego.
- Nie. Nie za bardzo… Ale chyba będzie fajnie, prawda?- powiedziałam zamyślona. Dopadły mnie wątpliwości, gdy zrozumiałam, że tak naprawdę to nie mam zielonego pojęcia, co tak właściwie będzie moją pracą, gdy jutro, równo o ósmej rano, zamelduję się w knajpce meksykańskiej „Señorita”. Miałam nadzieję, że nie będą to jednak ulotki…
***
O godzinie za dziesięć ósma, stanęłam przed wejściem do mojego nowego miejsca pracy. Na obdartych drzwiach wisiała zamokła i poskręcana karteczka z odstraszającym napisem: „Zamknięte”, ale gdy nacisnęłam klamkę, bez problemu weszłam do środka. Panowała tu zwykła poranna cisza. Szybko odnalazłam wejście do kuchni, znajdujące się zaraz koło baru, za kaskadą różnokolorowych wstążek, spływających z góry wejścia, aż do samej posadzki. Zaczęłam kluczyć między wyczyszczonymi stolikami, skrzypiąc martensami po ciemnej podłodze.
Pomieszczenie za wstążeczkami było przyciemnione. W górze były zgaszone długie lampy jarzeniówki. Po prawej stronie były też zamknięte, szare drzwi z małym okienkiem, jak w szkolnych szatniach. Znów nacisnęłam klamkę i weszłam do środka. Trafiłam do jasnego, małego pomieszczenia z dwoma, białymi, ogrodowymi krzesłami i rzędem haczyków na ubrania, zawieszonymi na białej ścianie tuż nad siedzeniami. Na wieszaku wisiała tylko jedna, czarna, skórzana, męska kurtka.
- Halo, jest tu ktoś?- krzyknęłam w przestrzeń, lekko rozkładając ręce. Przez chwilę panowała cisza. Nagle coś głucho walnęło i usłyszałam szybkie kroki na zewnątrz. Po chwili w drzwiach szatni stanął chłopak.
Był dość niski i barczysty. Miał śniady kolor, błyszczącej skóry, ciemne, śmiałe oczy, krótkie, brązowe włosy, szeroki nos i jeszcze szerszy uśmiech pełnych ust, ukazujący dwa rzędy śnieżnobiałych zębów, które mogłyby budzić zazdrość niejednej gwiazdki Hollywood. Ubrany był w obcisły szary podkoszulek, białe spodnie z dwoma rzędami czarnych guzików i zwykłe trampki. Strój kucharza pomocnika- zgadłam. Chłopak wyciągnął do mnie olbrzymią dłoń i uścisnął ją delikatnie, ale pewnie.
- Hola! Ty, Sara Lake?- spytał mało gramatycznie, jakby dopiero uczył się amerykańskiego. – Tito Julio Rico Arredondo. –przedstawił się, mrużąc oczy w ogromnym uśmiechu. Miał takie ciepłe spojrzenie.
- Cześć, miło mi poznać.-odpowiedziałam, także się uśmiechając.
-Manuela i reszta być już w kuchni. Chodź, poznasz ich.
***
I poznałam . Manuela Nita Teresa Cortez – niska, puszysta kobieta o grubym, siwiejącym warkoczu i wyraźnych meksykańskich korzeniach została moją szefową. Lucia Ysabel Ria Cortez- długonoga, farbowana blondynka, o karmelowej skórze, przedstawiła się jako córka Manueli i co ważniejsze kierowniczka całego interesu. Nicolas Smith- chudy facet o szczurowatym wyglądzie, pełnił rolę głównego i jednocześnie jedynego kelnera. Jak zauważyłam fakt ten odbił się znacznie na jego zdrowiu, w postaci ciągle drgającego prawego policzka i częstego jąkania się. Grace. Po prostu Grace – główny kucharz. Jak zauważyłam, po jej ostrym wyglądzie: czarnych, krótkich włosach, mnóstwie czarno-białych tatuażach, na bladych przedramionach i ogromie kolczyków, szczególnie w uszach i nosie, lepiej z nią nie zadzierać. Byli też Tito i barista Flavio, który zyskał u mnie przydomek „Sęp”.
Manuela poprowadziła mnie poprzez jasne stoły, wypucowane patelnie i gary, oraz przygotowane zawczasu, kolorowe przyprawy, od których wdychania kręciło mi się w nosie. Szefowa przystanęła i wskazała ręką, na ogromny zlew, z dwoma oddzielnymi miednicami i dwoma kranami.
- Zmywasz. – rzekła krótko. – W jednej części zimna woda, w drugiej gorąca. Myjesz w gorącej, płuczesz w zimnej i zużywasz najmniej płynu, jak tylko możesz.
Zerknęła na mnie krótko i odeszła. Zmywak-pomyślałam- ale odlot! Nigdy jeszcze nie pracowałam na zmywaku. Uśmiechnęłam się do siebie i podeszłam do kranów. Koło mojego nowego stanowiska pracy leżał, schludnie złożony, biały fartuch i para cienkich, żółtych rękawiczek, których ktoś już chyba używał. Wzruszyłam ramionami i rozpoczęłam kolejną wakacyjną robotę.
***
Szybko zrozumiałam, że zmywak to nie przelewki, a mała grupka ludzi na sali, za kolorowymi wstążkami, wcale nie jest taka mała. Sterty ich brudnych talerzy, śniły mi się nocami, spędzając sen z powiek. I choć po pracy, dłonie miałam całe czerwone i zdrętwiałe, po twarzy spływały mi stróżki potu, szczypiąc w oczy, plecy bolały tak bardzo, że nie mogłam się wyprostować, a uszy aż pulsowały od ciągłych pokrzykiwań Grace i innych, to coś mnie tu trzymało i nie chciało za nic puścić. To coś, a raczej ktoś, może i nie był wysoki, jak dąb i przystojny jak Brad Pitt, za młodu, ale miał w sobie to przysłowiowe „coś”, co sprawiało, że gdy tylko się do mnie uśmiechał, spiekałam takiego raka, jak chyba nikt we wszechświecie.
Tito. Prawdę mówiąc, trochę głupie imię, szczególnie jak na chłopaka i przyszłego mężczyznę, który chce, by traktowano go poważnie. Tito. Nawet nie ma już tego jak zdrobnić… Ale nie miało to dla mnie znaczenia. Najmniejszego. Serce nie sługa. I pewnie trafiłoby na niego nawet gdyby nazywał się Teofil Brutus I.
Pewnego popołudnia, gdy rozczesywałam w szatni skołtunione włosy, które zachciało się mi splątywać w dwa luźne warkocze i przeklinając siarczyście, bo dłonie popękały mi boleśnie na wierzchu, od ciągłego wkładania ich to do wrzątku, to do lodu, ktoś zasłonił mi oczy rękami. Normalnie, z pewnością wściekłabym się jeszcze bardziej, ale rozpoznałam ciepło tych wielkich dłoni, które zajmowały praktycznie całą moją twarz.
- Zgadnij kto? – spytał figlarnie swoim męskim głosem.
- Shrek, to ty?- spróbowałam, ściągając jego dłonie z twarzy, bo zaczynałam się dusić.
W odpowiedzi usłyszałam gruby, serdeczny śmiech, który aż zatrząsł całą podłogą. Odwróciłam się i zobaczyłam Tito, już przebranego, ze swojego kucharskiego uniformu. Teraz miał na sobie swoją czarną, skórzaną kurtkę, którą widziałam, pierwszego dnia pracy, gdy poznałam go, właśnie tu. W szatni „Señority”. Coś czułam, że to będzie nasze miejsce. Może i mało romantyczne, ale nasze wspólne, a tylko to się liczy.
- Co robisz, wieczorem?- spytał, starając się mówić wyraźnie i gramatycznie, jakby to jedno zdanie było najważniejsze pod Słońcem. Serce zabiło mi mocniej i nie byłam w stanie się nie uśmiechnąć.
- A, nic szczególnego.- odpowiedziałam wolno, bezwiednie splatając dłonie i międląc skraj i tak już pozaciąganej, spranej koszulki z Iron Manem.
Była to dziwna rozmowa. Krępująca i na swój sposób też strasznie żenująca. Nie miałam wielkiego doświadczenia z chłopakami, których chyba odstraszały moje dzikie włosy i ogólnie wszystko, co we mnie najlepsze. Tito też nie wyglądał na pewnego siebie, gdy patrząc w moje oczy, zaproponował z lekkim zmieszaniem:
- Co byś powiedziała na randkę? Dzisiaj? Ze mną?
-Pewnie!- wybuchłam, może zbyt niespodziewanie. Popatrzyłam nieśmiało na Tito, ale chłopak tylko uśmiechał się do mnie od ucha do ucha i wziął mnie za rękę.
- No to chodźmy.
***
Nie robiliśmy nic konkretnego. W sumie, jak wszystkie zakochane nastolatki na randkach. Chodziliśmy, trzymając się mocno za ręce. Zjedliśmy dwa olbrzymie kebaby, a Tito kupił jeszcze dużą butelkę oranżady, którą piliśmy z gwintu, nie wycierając go, po poprzedniku. Czuliśmy się ze sobą swobodnie, jakbyśmy znali się od lat, a nie od lichych dwóch tygodni.
Nim się spostrzegłam, doszliśmy do niewielkiego parku. Usiedliśmy na trawie, rozkładając jego kurtkę, która była naprawdę duża. Musiała taka być, skoro należała do Tito. Ja nie miałam nic na sobie, co mogłabym rzucić na ziemię. Dużo rozmawialiśmy. Poznawaliśmy siebie nawzajem. Dowiedziałam się np. że urodził się w Toledo w Hiszpanii, ale wychowywał się w Tarragonie. Dwa lata temu zmarł jego ojciec i w wieku osiemnastu lat Tito przyjechał tutaj do North Brinth, do pracy. Co miesiąc wysyła matce pieniądze. Gdy zapytałam dlaczego matka nie przyjechała razem z nim, stwierdził, wzruszając ramionami, że jest rodowitą Hiszpanką i jako taka chce pozostać na swojej ziemi, aż do śmierci. Dziwnie poczułam się słysząc, że ta kobieta wolała zostać sama w swojej ojczyźnie i wysyłać jedynego syna, tak daleko do pracy. Tito jednak nie dał mi długo o tym rozmyślać i więcej do tego nie wracałam.
Reszta naszego spotkania była naprawdę udana. Żartowaliśmy i śmialiśmy się tak głośno, że ludzie oglądali się na nas ze zdziwieniem. Niech patrzą-myślałam.- Niech patrzą, jak nam razem dobrze. Gdy zaczęło się ściemniać i robić chłodno, wstaliśmy i ruszyliśmy w drogę powrotną. Nagle chłopak okrył mnie swoją skórzaną kurtką, choć nie było mi zimno. Uśmiechnęłam się do niego i podziękowałam. Szliśmy dalej, a ja wdychałam z rozkoszą zapach jego wody kolońskiej, zapewne równie taniej, jak moja farba do włosów. Tito odprowadził mnie, aż pod same drzwi mojego mieszkania. Oddałam mu niechętnie kurtkę i po chwili wahania pocałowałam go w policzek.
- Do jutra, Tito.- pożegnałam się.
-Chao. –odpowiedział, patrząc na mnie, tak, jak jeszcze nikt nigdy na mnie nie patrzył. Znów poczułam, że się rumienię. Spuściłam wzrok, na swoje matowe martensy. Gdy po chwili znów spojrzałam przed siebie, jego już nie było. Na miękkich nogach weszłam do domu.
Nie pamiętam dobrze, co robiłam po przywitaniu się z mamą, tatą i ściągnięciu butów. Mam jedynie przebłyski. Mój młodszy brat Jake, pytający, czy się z kimś całowałam. Sam, mój drugi straszy brat, twierdzący, że się zaćpałam. Ja, potykająca się o rozklekotaną deskę Jake’a, zamykająca drzwi mojego pokoju i rzucająca się na nieposłane łóżko, by przez pół nocy gapić się w brudny sufit. A więc to jest to zakochanie…
Przez resztę wakacji solidnie pracowałam i za każdy tydzień dostawałam zapłatę. W końcu polubiłam nawet Grace, która mogłaby być całkiem udanym rzeźnikiem, gdy tak ostrzyła głośno swoje kucharskie, olbrzymie noże, patrząc na wszystkich wilkiem. Czasami ciężko było mi skupić się na zmywaniu. Raz nawet upuściłam talerz, ale na szczęście podbiłam go kolanem i upadł, nie tłukąc się. A powodem tego incydentu był właśnie Tito. Pamiętam, że zaśmiewał się z moich dziurawych rąk, jeszcze długo później.
Teraz rozpoczął się kolejny rok szkolny. Upały w Minnesocie przeszły płynnie w ciepłą jesień z kolorowymi liśćmi i coraz mocniejszym wiatrem. Już nie mogłam pracować w „Señoricie”. A szkoda. Mimo to wciąż często odwidziałam tę meksykańską knajpkę i stałam się jej stałą klientką, sławiącą lokal na prawo i lewo, tak, że teraz nikt nie przegapiał zielonych, świeżo pomalowanych drzwi, pomiędzy salonem fryzjerskim, a sklepem z narzędziami.
Właśnie siedzę z Tito w moim pokoju, zajadając się frytkami, które usmażyła mama. Rodzice szybko zaakceptowali mojego chłopaka, choć tata, jak to ojcowie, wciąż bacznie go obserwuje. Tito i ja śmiejemy się z tego, ciesząc się sobą ile wlezie. Patrzę na niego z miłością, a on obejmuje mnie delikatnie, zamykając w bezpiecznym uścisku. Te wakacje zapamiętam, na całe życie. Jak mogłabym o nich zapomnieć?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz